Wybrane Wywiady

Piękno wymaga czasu

 

PWC

Zbigniew Herbert w "Raporcie z oblężonego miasta" napisał: "Zbyt łatwo uwierzyliśmy, że piękno nie ocala". Czy piękno może mieć wartość ocalającą duszę, kulturę, cywilizację?

– Może! Często tego doświadczam. Gdy ogarnie człowieka zniechęcenie, pogubi gdzieś nadzieję i nagle zderzy się z jakimś pięknem, podnosi go to na duchu. Choćby na chwilę. Podam prosty przykład. Kiedyś miałem pracownię w krakowskim blokowisku. Zachodząc tam, często zastanawiałem się, jak bardzo to miejsce różni się od starego Krakowa, gdzie – zupełnie bezwiednie – nasiąka się czymś zupełnie innym. Tu – betonowe klocki, tam – piękne kamienice i stare kościoły, które są jak perły. Tam i tu byłem nieco innym człowiekiem. Z kolei teraz mieszkam na wsi, mam piękny, choć niewielki ogród – nie iglaki i trawnik do koszenia – ale prawdziwy ogród, gdzie jest dużo drzew, krzewów, kwiatów, liści do grabienia, dużo pracy, ale też dużo piękna, i to piękna naturalnego. Ten ogród zmienia i siebie, i mnie z każdą porą roku. Piękne otoczenie wpływa na nas. Kształtuje. Dziś, mówiąc o pięknie, często wchodzimy w jakieś takie „wypreparowane” kategorie: „wypreparowane” iglaki rosną na „wypreparowanym”, równym trawniku. Nie śmiecą nam lipy albo brzozy. Jest wygodnie i pięknie. Tylko czy rzeczywiście pięknie?

W sztuce jest podobnie?

– Sztuka wymaga skupienia, a także pewnego oddalenia się. Często zbyt intensywnie próbujemy uczestniczyć w życiu i przez to tępiejemy. Poddajemy się modzie. Modne i nowocześnie urządzone domy przypominają prosektoria. Czyż tego nie czujemy? Dawne domy były żywe, przepełnione duchem. W starych domach najdrobniejsze przedmioty nasycały się historią przez całe pokolenia.

Nie odnosi Pan wrażenia, że współczesna sztuka jest zimna?

– Tak, to doskonałe określenie. Współczesna sztuka jest zimna, martwa. Jest też w jakimś sensie łatwa. Obiegowa opinia mówi, że jest trudna, ale to nieprawda. Jest łatwa. Jeśli ktoś namaluje kilka żółtych i niebieskich pasków, wszyscy łapią się za głowę i zastanawiają, co to jest. A jest to po prostu kilka żółtych i niebieskich pasków. A że tam coś się dzieje? W każdym zestawieniu coś się dzieje, ale nie stawiajmy temu ołtarzy.

„Tylko prawda jest ciekawa” – powiedział Józef Mackiewicz. Czy to zdanie ma zastosowanie także w odniesieniu do sztuki? Czy brak pierwiastka sacrum, czyli tej ostatecznej Prawdy we współczesnej sztuce, sprawia, że staje się ona mniej ciekawa?

– Współcześni twórcy mają poczucie, że dotykają prawd ostatecznych, nawet gdy odrzucają sacrum i tradycję. Ale czy to w ogóle możliwe? Sztuka przypomina odwieczne, potężne drzewo, które ma korzenie gdzieś pod ziemią. Korzeni nie widzimy, ale nie można bez nich żyć. Potężny pień, który widzimy, to tradycja, w którą jesteśmy wrośnięci. Z niego wyrastają gałęzie – grubsze, cieńsze, każdego roku przyrastają nowe. Zmieniają się pory roku. Drzewo obumiera, potem znów się odradza, rozrasta. Sztuka współczesna przypomina postawioną obok tego starego drzewa plastikową choinkę, a nad nią zachwyt, że oto nareszcie mamy prawdziwsze – niż to prawdziwe – drzewo!

Mamy tu do czynienia z nowym zjawiskiem?

– Rozpoczęło się ono w XX wieku wraz z ruchami komunistycznymi i socjalistycznymi i całym tamtym „ruszaniem z posad bryły świata”. Sztuka jest zawsze w jakiś spos powiązana z aktualnie obowiązującą ideologią, a twórcy często czerpią z tej symbiozy namacalne korzyści. Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że np. Pablo Picasso wyraźnie komunizował. Ciekawe, na ile brylowanie na lewicowych salonach dopomogło mu w karierze?

Co mówi o nas sztuka współczesna?

– Jeżeli już cokolwiek, to raczej niewiele dobrego. Dość sporo o naszej brzydocie i chyba tępocie. Tak łatwo odrzuciliśmy kategorie obowiązujące w sztuce od zawsze… Dziś wszystko ma być raczej nowe, pospieszne, zaskakujące i powierzchowne, ale za to obudowane wieloma wypowiedziami ekspertów. Co z tego pozostanie? Prawdziwe i trwałe piękno to czas, wysiłek, cierpliwość, błądzenie, dociekanie. Pośpiech nie pozwala na stworzenie pięknych rzeczy, a samo piękno nigdy nie było kategorią łatwą do zdefiniowania. Aby je jakoś uchwycić, uciekano się do porównań tak jak w „Pieśni nad Pieśniami”: „O, jakże piękna jesteś, Przyjaciółko moja, do rydwanów faraona przyrównam cię”. Wyobraźmy sobie, jak piękne musiały być tamte rydwany. Ducha, geniusz i umiejętności naszych poprzedników możemy odnaleźć nawet w rozsypujących się ruinach. Podziwiamy antyczne amfiteatry. Co zostawimy naszym następcom? W co rozsypią się nasze stadiony?

Czy malowanie jest rodzajem medytacji, czy po prostu ciężką pracą?

– Jedno i drugie. Umysł musi ciągle pracować, ciągle być uważny. Dużo zależy od tego, w jakim materiale się pracuje. Sztuka współczesna odrzuca kategorie medytacji. W tym miejscu możemy zadać sobie pytanie o definicję sztuki – czy jest to jeszcze sztuka, czy tylko jakieś zdarzenie. Dawni twórcy myśleli o tym, żeby tworzyć coś trwałego i nie „tylko na dziś”. Nieraz śmiejemy się z żoną, że teraz obrazy powstają tak szybko, bo gdyby malarz poświęcił na malowanie obrazu np. pół roku, mogłoby się okazać, że przez ten czas obraz, którego jeszcze nie ukończył, już stał się niemodny. Malarz nie zadaje sobie zatem pytań, czy jego dzieło będzie trwałe. Czy będzie kogoś cieszyć za 100 czy 200 lat. Dawni artyści robili wszystko, aby to, co stworzą, przetrwało, mimo że nie mieli tak doskonałych środków technicznych, jakimi dysponujemy dzisiaj.

Dzięki temu ich dzieła, nawet kiedy się starzeją, starzeją się pięknie.

– Sztuka współczesna opiera się często na wydarzeniach chwilowych i medialnych. Dawniej istniał mecenat – Kościół, biskup czy król, książę, zamożny mieszczanin. Mecenas, jeśli inwestował, znał się na sztuce, kochał ją, nie dawał się łatwo namówić do inwestowania w rzeczy wątpliwej jakości. Dzięki temu artyści musieli naprawdę się starać. Dzisiaj o wartości danego dzieła orzekają „eksperci”, najczęściej w telewizji i tzw. dziennikach opinii.

Czy zdarza się, że artyści awangardowi, dojrzewając, coraz bardziej doceniają wartość klasycznych kanonów piękna?

– Zmarły niedawno kompozytor Henryk Mikołaj Górecki był z początku artystą bardzo awangardowym. W pewnym momencie powrócił do harmonii, do melodii, do tradycji. Powstało piękno. Wcześniej można było słuchać Góreckiego i męczyć się razem z nim. Jego utwory były odkrywcze, ale czy można powiedzieć, że w jakiś sposób udoskonaliły świat, czy świat stał się dzięki nim odrobinę lepszy? To, co powstało wcześniej, jest na pewno ciekawym materiałem do analizy dla różnych krytyków, ale świat nie jest od tego piękniejszy. Piękniejszy i duchowo pogłębiony stał się dzięki np. jego III Symfonii.

Z czego, Pana zdaniem, może wynikać niechęć do piękna?

– Z łatwości. Dzisiaj wszystko jest łatwe, tymczasem piękno wymaga kontemplacji. Kiedyś kontemplowało się nawet wytarty próg w kościele. Dziś natomiast myślimy innymi kategoriami. W centrum domu stoi telewizor i to do niego dobieramy obrazy. Nie powiesimy koło telewizora obrazu, który zachęcałby do kontemplacji. Są to dwa światy, które do siebie nie przemawiają – z jednej strony mamy migające obrazki, które chcą zajmować naszą uwagę wciąż czymś nowym, a z drugiej – obraz, który zmuszałby nas do zastanowienia, do wejścia w jego świat, do dotknięcia jego głębi. Nikt tego nie potrzebuje. Obrazy mają być powierzchowne i współgrać z tym, co oferuje świat. Pewien prawosławny święty przewidział, że przyjdzie czas, kiedy diabeł będzie mieszkał w każdym domu, a rogi będzie miał na dachu. Można się z tego śmiać, tymczasem właśnie tak jest! Kiedy oglądamy telewizję, najczęściej wpuszczamy do domu kogoś, kogo nie zapraszaliśmy, a kto poucza nas, co mamy myśleć, kłamie, zwodzi, a na dodatek nawet nie umie mówić do nas w taki sposób, żeby nas nie obrażać.

Powiedział Pan, że czasem możemy być bardziej podobni do siebie na obrazie niż na zdjęciu. Z czego to wynika?

– Jest to jakaś dziwna tajemnica. Bywa, że ludzie na zdjęciach są do siebie niepodobni. Nie tylko sami siebie nie rozpoznają, ale nie są także rozpoznawani przez innych. Kiedy natomiast maluje się portret, wtedy nasiąka się człowiekiem, poznaje go, odkrywa jego głębię duchową. Jest to nie tylko – tak jak w wypadku fotografii – odbicie w lustrze, ale przejście na drugą stronę lustra, poznanie człowieka w jego pełniejszym wymiarze. Dziś, niestety, nie ma czasu na to, żeby powstawały portrety naprawdę pogłębione. Ze wszystkim trzeba się spieszyć. Przyjrzyjmy się np. portretom współczesnych świętych. Czy nie przypominają odmalowanych dość pobieżnie fotografii? Nawet Kościół, jeśli jest mecenasem, wymaga pracy pod presją czasu.

Na co kładzie się obecnie nacisk przy budowie kościołów?

– Dominuje funkcjonalność i brzydota. Wyraźna przewaga myśli inżynieryjnej nad artystyczną. Cechą sztuki jest natomiast to, że jest ona niefunkcjonalna. Sztuka zaczyna się wtedy, kiedy tworzymy coś, co nie ma być jedynie użyteczne. Od zarania nawet najzwyklejszy dzban, prócz funkcji praktycznej, posiadał często wyszukany kształt, zdobiony ornamentem. Nie miało to innego – poza estetycznym – uzasadnienia. Dziś wytwory techniki są pozbawione duszy. Mają jakąś myśl, lecz nie mają ducha. Współczesny tzw. design często obywa się bez piękna, bywa – co pani wcześniej trafnie wychwyciła – martwy i zimny. Na szczęście wciąż możemy podziwiać piękno przyrody czy samego człowieka. Wciąż odkrywać.

Może jednak to piękno czemuś służyło? Może cierpimy na jakiś rodzaj głodu i nie zdajemy sobie sprawy, że jest to właśnie głód piękna?

– Piękno obecnie zastępujemy marką. Uważamy, że jeśli coś ma określoną markę, tym samym jest piękne. Pustkę, potrzebę czegoś – może właśnie piękna – wypełniamy dość powierzchowną aktywnością: uprawianiem nordic walkingu, pluskaniem się w aquaparku i grillem. Rozumiem ognisko – to żywy ogień, wpisany w naszą naturę, odwieczny. Natomiast bezduszny, kopcący grill? Zgroza!

Współcześni artyści dość dowolnie posługują się symbolami – jakie mogą być tego skutki? Czy używanie symboli w sztuce może mieć swoje konsekwencje duchowe – dobre bądź złe?

- Symbole zawsze mają funkcję duchową, są furtką do innego świata, który trudno opisać inaczej niż właśnie przy użyciu symbolu. Obecnie mamy w sztuce do czynienia ze zjawiskiem wypaczania znaczeń symboli. Podam przykład jednorożca – od średniowiecza był to symbol Chrystusa. Teraz natomiast jest wykorzystywany jako znak rozpoznawczy przez pewne nieprzychylne chrześcijaństwu środowiska. Został przez nie zawłaszczony. Chrześcijanie przeciwko temu nie protestują, bo tak nam nakazuje polityczna poprawność. Tymczasem, zachowując echo tradycyjnych znaczeń, trzeba te dawne symbole przypominać, powtarzać w nowych sytuacjach, nowym otoczeniu, nowej sztuce, na tej kolejnej gałązce drzewa, która odrasta. Nie należy oddawać tych symboli.

Wypaczanie symboli przybiera czasem nawet formę profanacji.

– Dorota Nieznalska porwała się na symbol krzyża. Co z nim zrobiła? Starożytna definicja sztuki mówiła, że sztuka to techne, czyli coś, co uzupełnia braki świata. Dzięki niej świat ma się stać odrobinę lepszy. Przez dzieło Nieznalskiej świat nie stał się lepszy, przeciwnie – stał się gorszy. Ciekaw jestem, czy gdyby wybuchł pożar, ktoś poszedłby ratować z narażeniem życia właśnie „dzieło” Nieznalskiej. Nie wiem nawet, czy poważyłaby się na to sama pani Nieznalska. Sądzę natomiast, że do ratowania „Damy z łasiczką” ustawiłaby się kolejka. Ja pierwszy! Niemożliwe jest, moim zdaniem, oderwanie prawdziwej sztuki od sfery ducha. Artysta wybiera, pod jakim sztandarem służy. Jeśli służy pod sztandarem zła, wraz z tym, co stworzy, wnosi do świata zło. Jeśli służy pod sztandarem dobra – choć to trudniejsze i nie zawsze mu się to udaje – stara się przynajmniej wnosić dobro. Jeśli ktoś deklaruje służbę temu, co ma atakować, niszczyć, poniżać, na pewno przekaże to także w swoich wytworach.

Obrazy mogą, Pana zdaniem, nieść błogosławieństwo. Czy mogą nieść także przekleństwo?

– Mój nieżyjący już profesor kupił sobie kiedyś maski afrykańskie i zawiesił je u siebie na ścianie. Kiedy tylko wchodziłem do pomieszczenia, w którym się one znajdowały, czułem niepokój. Sztuka afrykańska ma swoją określoną tradycję. Nie wiadomo, do czego były używane te maski. Być może były maskami szamana, służyły do jakichś okultystycznych celów. Może używano ich w czasie jakichś obrzędów, podczas których umierali ludzie. Pewnego dnia powiedziałem profesorowi o tym dziwnym niepokoju. Ku mojemu zaskoczeniu przyznał, że czuje dokładnie to samo. W efekcie zdjął maski ze ściany. Spokój powrócił.

Mówi się: „Pokaż mi swojego mistrza, a powiem ci, kim jesteś”. Czy możliwe jest posiadanie tego samego mistrza w sztuce, co w życiu duchowym? Ma Pan kogoś takiego – wśród osób żyjących lub nieżyjących?

– Wśród moich profesorów z uczelni, niestety, nikogo takiego nie miałem, natomiast jeśli mowa o tych, od których rzeczywiście się uczyłem, czyli o dawnych mistrzach, mam ich wielu. Od zawsze najbardziej inspirowało mnie średniowiecze. Kiedy zacząłem się nim interesować, średniowiecze było zupełnie pogardzane. Już od oświecenia o średniowieczu – jako o „wiekach ciemnych” – mówiono same najgorsze rzeczy, które oczywiście nie były prawdą. Średniowiecze, przeniknięte duchem, było epoką wyjątkową w każdej dziedzinie. Dziś artyści nie potrafią już tak rzeźbić, malować ani budować, mimo że dysponują najnowocześniejszymi technologiami i maszynami. Te nie zastąpią ducha. Średniowiecze mądrze określało także rolę artysty. Podręczniki malarstwa zaczynały się od opisu stworzenia świata. W tym opisie dopiero na końcu było miejsce dla artysty, do którego podręcznik był adresowany.

W jaki sposób odkrył Pan sztukę średniowieczną?

- Dużo ogądałem, chłonąłem tego ducha, tę sztukę. Sporo czytałem.

Jakie znaczenie ma w sztuce tworzywo i technika?

– Studiowałem średniowieczne technologie malarskie i starałem się malować zgodnie z ich prawidłami, nie odrzucając jednak współczesnych środków. Technologia ma znaczenie – niesie ze sobą potrzebę określonej cierpliwości, określonego ducha. Używając dawnych technik, wchodzi się w rodzaj mowy wieków.

Podobno za czasów Giotta ludzie oglądający jego dzieła nie widzieli różnicy między jego obrazami a rzeczywistością. Patrzyli zatem inaczej, głębiej?

– Patrzyli okiem duchowym. Kiedyś malowałem kościół, w którym znajdował się barokowy obraz Madonny apokaliptycznej, czyli w aureoli, z księżycem pod stopami. Po ludzku była brzydka. Wyobraziłem sobie, że zstępuje z obrazu i… przestraszyłem się. Jeśli natomiast patrzyłem na Nią okiem duchowym, widziałem nieskończoną doskonałość. Spójrzmy, ile piękna jest w ikonie! Gdyby jednak te malowane postaci ożyły, prawdopodobnie uciekalibyśmy przed nimi.

Zgodzi się Pan z tezą, że na planie sztuki także rozgrywa się walka duchowa, walka o piękno, walka z barbarzyństwem?

– Sztuka współczesna przypomina najazd barbarzyńców, którzy, nie rozumiejąc piękna, po prostu je niszczyli. Później to piękno i tak ich „osiodłało”, musieli mu się poddać. Na to potrzeba było jednak czasu. Piękno jest pytaniem, wołaniem, budzi wyrzuty sumienia, więc trzeba je uciszyć. Jeśli tego nie zrobimy, będzie nas ono dręczyć, będzie naszym wyrzutem sumienia. Może dlatego awangarda wołała: „Palić muzea!”.

W takim okrzyku pobrzmiewa echo wołania: „Uwolnij Barabasza!”?

– No proszę! Czy to nie porażające, że w konfrontacji łotrzyka i Mesjasza tłum wybrał tego pierwszego? Ale tamten tłum był zmanipulowany. Współczesny też jest. Jeżeli „eksperci” mówią: „Uwolnić Barabasza!”, to my też tak wołamy. Boimy się mieć własne zdanie. Dotyczy to także obszaru sztuki. Jeśli próbuje się porozmawiać o sztuce poważnie, słyszy się: „Ja się na sztuce nie znam”. Człowiek „kiwa się” i patrzy na obraz nowoczesny, myśląc: „Może to coś warte? Nie wiem” . Czekamy zatem, aż ktoś inny nam podpowie, czy to „coś” jest wartościowe. Kiedyś tak nie było. Prości ludzie, często niewykształceni, wiedzieli, kiedy mają do czynienia z pięknem, ze sztuką. Nikt ich nie pouczał, sami to czuli. Na dziedzińcu u Piłata natomiast czekali już eksperci i szeptali, co trzeba krzyczeć. I ludzie to krzyczeli.

Sztuka to dziedzina dostępna dla wszystkich?

– Sztuka na poziomie smakowania będzie zawsze elitarna. Inaczej byłaby pseudosztuką pop. Poczucie piękna może posiadać najprostszy człowiek. Gdy Duccio (XIII w.) namalował Madonnę, dzieło to witane było w mieście procesją. Patrzący padali na kolana przed pięknem. Czuli, że artysta dotknął innego wymiaru, że przeniknął do innego, doskonalszego świata i to, co zobaczył, przedstawił potem ludziom. Nie było to padanie na kolana na zasadzie dewocyjnej, obraz nie był jeszcze poświęcony. Było to oddanie hołdu pięknu. Bywa, że wybitni artyści nie dostępują łaski, by namalować obraz dotykający sfery sacrum, a jedynie taki, który można podziwiać. Bywa też odwrotnie – często anonimowe obrazy wiszące w kościołach, mimo że nie są doskonałe pod względem formalnym, to jednak bardzo poruszają. Podobnie jest ze sztuką ludową, ona także wzrusza.

Według Pana, bycie malarzem to rodzaj powołania?

– Jest to rodzaj powołania, którego czasem naprawdę się żałuje. Przychodzą chwile zwątpienia. Wtedy rozmawia się z Panem Bogiem i jak Hiob pyta z wyrzutem: „Po co mnie wysłałeś na tę ścieżkę i porzuciłeś?”. W malowaniu istnieją różne drogi, style, różni artyści. Jeżeli chodzi o mnie, moja praca to ciągłe psucie i naprawianie. Każda kreseczka musi być postawiona bardzo uważnie, tego wymaga technika, którą się posługuję. Moją radością są ludzie, których cieszą moje obrazy.

Jakie tematy są Panu ostatnio bliskie w malarstwie?

– Właśnie przy okazji świąt postanowiłem namalować obraz dotykający poważniejszego tematu. Na przekór czerwonym krasnalom udającym świętego Mikołaja namalowałem obraz o przemijaniu – „Vanitas”. Prezent na zakończenie roku i na święta. Może pozwoli komuś na to, żeby podczas okołoświątecznej krzątaniny, a jeszcze bardziej przy okazji „szampańskiej” zabawy noworocznej przystanął i zastanowił się. Choć przez chwilę.

Dostrzega Pan przyszłość przed sztuką?

-Czy ta prawdziwa, zanurzona w odwiecznej Prawdzie, odrodzi się i dotrze do ludzkich serc? – Na szczęście ten świat od nas nie zależy. Plastikowe drzewo sztuki nowoczesnej będzie stało sobie gdzieś z boku, będzie brzydło i niszczało, a stare drzewo sztuki, mocno zakorzenione, znów puści zielone pędy. Czekam zatem i trwam. Wobec Tego, kto stworzył świat, wszystko to, co się dzieje, jest powierzchowne, chwilowe, jest jak otarcie naskórka. Nie ma potrzeby po Panu Bogu poprawiać, ale jeśli już coś robimy, to niech świat będzie od tego choć odrobinę lepszy, a nie gorszy.

źródło: "Nasz Dziennik" 31 grudnia 2011 r.